piątek, 24 sierpnia 2012

Kartka z pamiętnika, wspomnienie 10-te, wariacje na koniku polskim.

Po wczorajszej jeździe na Boliwii jestem cała obolała. A dzisiaj mam kolejną jazdę:(.
 Dziś rano przyjechała moja przyjaciółka Karolina, wspomniana we wcześniejszych wspomnieniach:D O godzinie 14:30 wyjechałam do stajni, akurat wzięłam palcat, toczek, włożyłam bryczesy, czapsy i oficerki, osiodłałam Zuzkę i wzięłam ją na jazdę. Gdy doszłam na maneż podpięłam popręg, zebrałam wodzę i usiadłam w siodle. Po dopasowaniu strzemion weszłam na ślad i zaczęłam stępować. Kiedy wszyscy byli gotowi, ruszyliśmy kłusem. Nie było problemu. Zuźka była nawet chętna do współpracy. Do czasu... Przyszedł czas na jazdę indywidualną. Figaro, Farmerka, Orino-poszli. Nie było problemu z galopem itp. To przyszła kolej na mnie. Ruszyłam kłusem. "Zagalopuj z narożnika [...]" I się zaczęło. Foch. Dołożyłam jej łydkę, a ona zatrzymała się, zaczęła stawać dęba, wykręciła w miejscu, zaczęła kręcić piruety itp. W końcu mi nie wyszło. Pani Agnieszka, moja instruktorka, kazała mi zsiąść. Kiedy zsiadłam, kazała mi mocno trzymać Zuzę, a sama na nią wsiadła. Kiedy tylko ją puściłam musiałam odskoczyć w bok, bo Susan ruszyła z miejsca galopem:D. Instruktorka zrobiła jedno okrążenie i znów się ze mną zamieniła. Jak tylko wsiadłam na Susan, chciała ruszyć galopem, ale akurat musiałam stępować, więc się trochę uspokoiła. Tylko, że uspokoiła się trochę za bardzo. Kiedy miałam wyjechać na ślad, niby poszła, ale jak miałam ruszyć, znów się fochnęła. W tym samym miejscu. Zrobiła dokładnie to samo, więc pani Agnieszka pogoniła ją batem do lonżowania. Wtedy ruszyła. Jechała ładne okrążenie, ale później, znów w tym samym miejscu, zrobiła dokładnie to samo co wcześniej, czyli-foch. Wściekłam się na nią, dołożyłam jej łydkę i strzeliłam ją dwa razy palcatem-WOW! Wtedy jak ruszyła! To było super, nawet udało mi się na niej zrobić woltę, także ogólnie, szok. Później zmiana kierunku, na drugą nogę szła ładniej. Po galopie reszta zastępu kłusowała, a my z Zuzą stępowałyśmy w środku maneża. Później już było OK. Ostanie 10 min. poświęciliśmy na stępowanie koni i ćwiczenie w stępie np. cofania się, lub zatrzymywani konia tak, by jego nogi były do siebie równolegle pod każdym względem ustawione.
 Po jeździe oddałam Zuzę kolejnemu jeźdźcowi, a sama poszłam do domu, gdzie czekała na mnie biedna Karolina, nudząca się z młodszym rodzeństwem.
 Do końca dnia bawiłyśmy się, gadałyśmy, wygłupiałyśmy itp.
   Potem położyłyśmy się spać, bo Karol została u mnie na nocowanie i gadałyśmy sobie do 2:00 nad ranem :D.
    Było super:)

czwartek, 23 sierpnia 2012

Kartka z pamiętnika, wspomnienie 9, pierwsza jazda.

O rany!

Dzisiaj po pięcio tygodniowej przerwie, pierwszy raz jeździłam konno i teraz mówię-auuuuaaa!
Mam tak straszne zakwasy, jakich nie miałam nawet po pierwszej jeździe w życiu:(

 Ale jak to było.....

 No więc, mamy wtorek, o godzinie 12:00 wyjechałam z domu. Po drodze mama pojechała wypisać mnie ze szkoły, więc ja poczekałam w samochodzie. Już po rozmowie z dyrektorką, czyli dokładnie o....12:54 wyruszyłyśmy z pod szkoły do mojej kochanej stajni-Lambady. Dojechałam tam coś koło 13:00, wyszłam i od razu przywitałam się z moim kochanym konikiem, Orino. Po "obejściu" stajni poszłam w stronę maneża, żeby poszukać innych dziewczyn, które przychodzą tam pomagać i popracować przy koniach. Spotkałam Anię, która akurat szykowała się do jazdy na swoim arabo-koniku (50% ARAB, 50% KONIK POLSKI) Gacku. Poszłam z nią na maneż, więc trochę pogadałyśmy. Kiedy zagadałam ją, jak to ja mam w zwyczaju, na śmierć, poszłam przygotować się do jazdy i osiodłać sobie konia, na którym miałam nadzieję jeździć-Romadę. Kiedy skończyłam, akurat przyszła moja instruktorka, pani Agnieszka, więc spytałam się jej, na kim bd jeździć. Liczyłam na delikatną siwą Romadę, lub zawsze dla mnie kochanego Orino-nic z tego. Dostałam Boliwię. Piękną, młodą, karą klacz, z grzywą i ogonem pofalowanymi jak u fryza, a także wspaniałą fryzyjską postawą. Klacz wyglądała prześlicznie. Jej czarna grzywa zapleciona była w warkoczyki z kremowymi gumkami, wyglądała jakby miała koraliki w grzywie, w dodatku cała się błyszczała. Boliwia jest najpiękniejszą z rekreacyjnych klaczy. Ludzie, nawet nie znający się na koniach, przyprowadzają dzieci na jazdy i zostają, żeby popatrzeć i mawiają, że ona nie biegnie po maneżu, ona tańczy, prawie lata. Kiedy galopuje, jej grzywa unosi się i opada, wraz z ruchem ogona i szyi. Jest niesamowita. Ma dopiero cztery lata. W dodatku jej galop jest miękki, czułam się jak....jak na fali. W dodatku miałam niezłą frajdę:D "Boliwia, od następnego narożnika, zagalopowanie..." dokładam łydkę i.....Boliwia wypruła na przód, dosłownie wzleciała nad ziemię. Moja reakcja? Cytat: "Juchuuuuuuuuuuuuuuuuuu [...]"! Było super^) ! Kiedy przegalopowałam tak jedną ścianę, siadłam w siodło i trochę ogarnęłam Liwię. Szła ładnym tempem, nie rzucała głową, prowadziłam na niej zastęp bez najmniejszego problemu.
 Kiedy zsiadłam, zaprowadziłam ją do stajni, rozsiodłałam, schłodziłam jej nogi i brzuch pod popręgiem wodą, założyłam kantar i wypuściłam na padok. Kiedy Liwia była na padoku, ja siedziałam sobie z koleżankami, gadałyśmy, popijałyśmy FRUGO itp. Ok. 19:00 poszłam po konie, ja wzięłam Boliwkę i mojego ukochanego Orino, dziewczyny resztę, dałam moim kochanym konikom po jabłku i poszłam do domu.

 W domu, po prostu walnęłam się na łóżko i zasnęłam xD  Chociaż nie, najpierw zjadłam kolację. A potem padłam. Bywa. Rano obudziłam się z takimi zakwasami, że miałam ochotę amputować sobie nogi xD

 A następnego dnia przecież kolejna jazda!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Kartka z pamiętnika- 8-me, ostatnie Kaszubskie wspomnienie, wyjazd.


Jesteśmy sami, ostatni, jedyni… Szykujemy się do wyjazdu… Zostało pół godziny… Z jednej strony smutno nam wyjeżdżać, ale z drugiej zaczynało nam się trochę dłużyć… Nie pożegnaliśmy się z Bezczelnymi- nie przypłynęły… Zostawiliśmy im chleb, który mogą skarmić następne osoby… Skarby wyłowione w jeziorze podzieliliśmy: część do domu, część do śmieci… Mama rozlicza się z właścicielką… Wszyscy szukają pozostawionych przypadkiem rzeczy… Ja siedzę teraz na kanapie i patrzę na tę niezwykłą wyrwę w drzewach na wyspie, która tworzy ciemną kratę i od pierwszego dnia mnie intryguje… Pogoda? Ładna, nawet ciepło, trochę wieje… Spokojnie. Tak, jakby Matka Natura ustawiła się na pożegnalny nastrój… W jednym oknie widzę powyginaną brzozę, której liście szumią na wietrze, niczym maleńkie fale na jeziorze… Cała wyspa szumi, szepcze… Cichutko się z nami żegna… Na kanapie obok mnie leży jeszcze plecak od laptopa, naprzeciwko mnie piłka, torebka mamy, książka i storczyk, który rodzice dostali na rocznicę ślubu… Na oparciach są dwie bluzy, taty i maćka… Właściwie bluza i polar… Żegnamy się… Wchodzimy do samochodu… Wyjeżdżamy… Jedziemy kilka minut… Zasypiam… Budzę się po 240km drogi… Stajemy na stacji do toalety… Ja zostaję w samochodzie... Wracają rodzice i Maciek… Chwilę rozmawiamy… Każdy je kanapkę… Odjeżdżamy… Jedziemy, jeszcze długo… Mijamy konie, krowy, bociany… Przez drogę przebiega nam ptak… Bażant, może kuropatwa… W radiu lecą różne przeboje, w tym mój ulubiony… Carly Ray Jepsen w piosence „Call me maby”… Pierwszy na listach przebojów… Wpadający w ucho… Oprócz tego „Sumer paradise” i „Chase in the sun”… Największe hity tego lata… Tych niezapomnianych wakacji… Oczywiście nie zabrakło Gustava Limy i jego „Balady”… Najpierw śpiewał na ulicy by przeżyć, teraz jest mega-gwiazdą… Znany na cały świat…  A my dalej jedziemy… Korek… Na kilka km… Roboty drogowe… Kładą asfalt… Robotnicy puszczają na zmianę samochody z dwóch stron… Chociaż nie równo… Naszą stronę krócej… Stoimy w korku… Ludzie wysiadają z aut… Mama się denerwuje, ponieważ udostępnili ruch, a ludzie nie ruszają… W końcu się udało… Dojechaliśmy do końca… Mama krzyknęła na robotnika… Serdecznie ją za to popieram… Najchętniej wrzuciłabym go w rozgrzany asfalt… Ale nie… Jedziemy dalej… Kawałek ładnej drogi… Tata jedzie bardzo szybko… Jak na złość, minęliśmy policje… Chyba nas nie widzieli, nie wiem… Jedziemy dalej… Znów korek… Wygląda na bardzo długi… Skręcamy w boczną drogę… Jedziemy nią… Dzwonią nasi znajomi… Okazuje się, że korek miał tylko 2km… Jedziemy polnymi drogami, tak małymi, że mieści się jeden samochód… Nawet nie ma ich na mapie… W końcu wyjeżdżamy na główną… Okazuje się że bardziej by się opłacało stać w korku… No cóż… Droga… Przygoda… Bywa… Po kilkudziesięciu minutach zatrzymaliśmy się na stacji Orlen… Kupiliśmy hot-dogi i gorącą czekoladę… Rodzice kawę… Zjedliśmy… Tata zmienił się z mamą… Teraz ona prowadzi... Już bez przerw… Prosto do domu… Dojeżdżamy… Jeszcze po drodze na chwilę do sklepu… Rodzice kupują wino… Czerwone… Wytrawne… Ja i Maciek jemy lody… Kupiłam sobie dwie gazety… W jednej fajne kolczyki… W drugiej mój ulubiony zespół… Brytyjsko-irlandzki boysband… Znani jako…  One Direction… Harry, Zayn, Liam, Nial i Louis- cały skład… Zajęli 3-cie miejsce w programie „X-Faktor”… Wybili się… Najpierw śpiewali osobno… nie znali się… Połączyło i jurry programu… Harry wymyślił nazwę… No i teraz znani są na cały świat… Uwielbiani… Wychodzimy ze sklepu… Wsiadamy w samochód… Nareszcie dojeżdżamy na wierzchowisko… Kochana Osiedlowa… Wybiegamy z samochodu… Witamy się z Karą i Kluskiem… Najfajniejszą dziczyzną na świecie… naszymi kotami… Oglądamy TV, jemy kolację, czytam gazetę… Maciek już śpi… Ja siedzę teraz przy moim biurku… W moim pokoju… I piszę… Piszę o najpiękniejszych dwóch tygodniach tego roku…
O dwóch tygodniach spędzonych z najbliższymi przyjaciółmi… O dwóch tygodniach nad Jeziorem Gowidlino, gdzie powstały początki „Kartki z pamiętnika”…

Kartka z pamiętnika, wspomnienie 7-me, Aquapark.


 Nie chciało nam się siedzieć w domu. Karol i Paula wyjechały, zostaliśmy tylko ja Maciek, Filip i Kacper. Wybraliśmy się do Aquaparku. Jechaliśmy jakieś 40 minut. Zaparkowaliśmy pod basenem. Kostiumy mieliśmy na sobie, więc tylko kupiliśmy „bilety” i weszliśmy do szatni zostawić rzeczy. Po krótkim prysznicu, ja i mama (Maciek i tata byli w męskiej szatni) weszłyśmy na basen. Od razu mi się spodobało! Były Jacuzzi, basen-wir, masaże i zjeżdżalnia! I jakiś dziwny błękitny kwadrat… Weszłyśmy do wody. Ja od razu poszłam popływać w wirze, a kiedy tam mi się znudziło, pływałam sobie ot tak pod wodą. Postanowiłam zbadać ten dziwny błękit. Wpłynęłam tam i… Wynurzyłam się na dworze! Kiedy zanurkowałam w tym odkrytym basenie… prawie się udusiłam, więc szybko wynurzyłam głowę. Wrażenie pod wodą było niesamowite. Kafelki na dnie były po części neonowo żółte, więc miało się wrażenie pływania nad słońcem! Zanurkowałam jeszcze raz, tym razem gotowa na ten widok i popłynęłam. Dopłynęłam do ściany, wspięłam się na nią i weszłam do zimnego masażu wodnego. Przesiedziałam tam prawie cały czas, później skoczyłam do wody na główkę, i przeżyłam szok termiczny, gdyż po takim wymarznięciu woda wydawała się wrząca. Niestety… W końcu mnie dopadli i tata kazał mi już wychodzić. Na zjeżdżalni nie zjeżdżałam- bałam się. Kiedyś tak mocno się uderzyłam, że rur mam dość na co najmniej jeszcze z dziesięć lat JL. Kiedy wyszłam, wzięłam gorący prysznic, umyłam się, przebrałam i wyszłam. Po oddaniu klucza do szafki, namówiliśmy z Maćkiem rodziców na gorącą czekoladę, po wypiciu jej, pojechaliśmy na obiad do restauracji…Chyba Vulkano czy coś takiego, nie pamiętam. Mi bardzo smakowało, mniam! Pyszny De Volaille z ziemniaczkami i surówką z tartej marchewki, ale ani tacie ani mamie ani Maćkowi już tak nie przypasowało, więc po kilku krytykach i zjedzeniu oczywiście, wyszliśmy, wsiedliśmy w samochód i odjechaliśmy. Po drodze zahaczyliśmy o market „ Market- u Kasi” na lody i pojechaliśmy do domu. Resztę dnia spędziliśmy na grze na komórce, komputerze, w karty, oglądaniu telewizji i pakowaniu. To tego właśnie dnia wzięło mnie na pisanie „Kartki z pamiętnika”. Swoją drogą dzięki temu oglądałam fajny film o kowbojach, pojedynkach itp.
Kiedy już rodzice wygonili mnie na górę, do pokoju, jeszcze przez godzinę pisałam na laptopie i poszłam spać. I zasnęłam. To był bardzo udany dzień .

Kartka z pamiętnika- wspomnienie 6-te, Mini Zoo.


To była najlepsza ze wszystkich wycieczek!
 Karolina i Paulina dzień wcześniej wyjechały, a my dla urozmaicenia czasu pojechaliśmy do egzotycznego zoo. Tam było WSZYSTKO! Węże boa dusiciele, jadowite, skorpiony, pająki, papugi (ararauna i kakadu), zeberki, mini-mewy, rekin, piranie, karasie, żółwie, fretki, Garra rufa, jeże, papużki faliste i nierozłączki, szynszyle, wiewiórki, koszatniczki, króliki, chomiki, szczury, świnka morska, słowem-ZOO!
 Najwspanialsza ze wszystkich wycieczek. Trafiliśmy na świetną przewodniczkę i właścicielkę zarazem, pokazała nam wszystkie zwierzęta, miałam na rękach pięć różnych węży, dwa malutkie, owinęły mi się wokół nadgarstków jak bransoletki, trzy większe miałam na szyi, dwie fretki, zwykłą i albinosa, która zaplątała mi się we włosy, jeża, jaszczurkę-broszkę, Garra rufa skubały mi ręce, a po skończeniu oprowadzania zagadaliśmy panią, i sama wyciągałam węże, króliki, szczury, chomiki itp.!
Było cudownie!!!
Oprócz tego karmiłam Arę, piękną papugę znaną z filmów o piratach i głaskałam kakadu-DJ-a. Czemu DJ? Bo on tańczył :D!
Mój brat był odważny- wziął na rękę ptasznika i karalucha. Brrr! Ochyda! Ja postanowiłam zaprzyjaźnić się z wężami…No to się zaczęły teksty pt. „O, dobrały się dwie gadziny” itp.
 Bardzo zagadaliśmy panią przewodnik, pozwoliła nam karmić i brać na ręce różne zwierzęta!
Po 2h. spędzonych w zoo…mini zoo, poszliśmy do kawiarenki „Ara” na lody, gofry i jak się okazało…hot-doga. Przed zoo były dwie owce i koza, więc jeszcze je pokarmiliśmy, niestety rodzice nie pozwolili nam wejść do zoo drugi raz L. A szkoda!
Ale i tak wycieczka była wspaniała, może dlatego że tak lubię zwierzęta? Nie wiem. Ale za to jestem pewna, że to niezapomniane przeżycie. Kiedy wróciliśmy do domu zjedliśmy obiad i resztę czasu spędziliśmy na grze na komputerze, komórce i na wspólnej zabawie.
Po tak udanym dniu, poszliśmy spać. Pewnie myślicie że szybko zasnęłam? Marzenie. Pamiętam, że ostatni raz godzinę sprawdziłam o 4:07 nad ranem L.
Może dlatego jestem dzisiaj taka…śnięta? No cóż :D Tak czy tak, było super i strasznie żałuję, że nie pojechaliśmy tam po raz drugi 

Kartka z pamiętnika-wspomnienie 5-te, ścieżka edukacyjno-przyrodnicza.


Brrr!
     Cały dzień padało! Ale deszcz też ma swoje urokiJ
Mimo deszczu nie zrezygnowaliśmy z wyjazdu do lasu. Jechaliśmy jakieś 30min, no i w końcu jak to zwykle bywa- dojechaliśmy. Zaparkowaliśmy na parkingu przed wejściem na ścieżkę. Uczestnikami wycieczki byłam ja, mój brat Maciek, moja przyjaciółka Karolina ze swoją siostrą Pauliną, a także „dorośli” czyli rodzice.
Weszliśmy w las…
  Kiedy już tradycyjnie zgubiliśmy się na ścieżce edukacyjno-przyrodniczej i postanowiliśmy zawrócić, trafiliśmy na drogę, gdzie po lewej las był zielony a po prawej….srebrny! I w dodatku cały lśnił niczym tysiące  diamentów opadających delikatnie na ściółkę leśną, w przebijających się przez korony drzew promieniach słońca. Jak to możliwe?
 W lesie były świerki, których igły od spodu są szaro-srebrne. Drzewa były bardzo wysokie, więc my widzieliśmy je właśnie od dołu. Po deszczu, na igłach ostały się kropelki wody, które skapywały na ziemię, a przebijające się przez nie promienie słońca nadawały im magicznego wręcz blasku... Wszystko to tworzyło efekt piękny i niesamowity.
 Kiedy patrzyłam na ten obraz, nagle poprawił mi się humor, i od razu byłam jakaś szczęśliwszaJ
 Dlaczego? Przyznam się bez bicia, że nie mam zielonego i uwaga (!) nawet czerwonego pojęcia :D To było po prostu piękne i cudowne - czego chcieć więcej? Temperatury +25st. C i ciepłej wody w jeziorach!:(
 Ale cóż, taki nasz kraj, że pogoda w kratę a woda zimna jak w jeziorkach polodowcowych;) Trzeba docenić to, że my np. mamy bociany, czaple, żurawie i inne śliczne ptaki, których w innych krajach nie znajdziesz! (No…zwykle nie…).
 Ach! Wypadałoby chyba wrócić do tematu :D! No to…a tak. Szliśmy tą niezwykłą ścieżynką, aż doszliśmy do asfaltowej drogi, którą doszliśmy na parking gdzie stały nasze samochody….Akurat dotarła do nas chmura deszczowa, więc przeczekaliśmy ulewę w środku pojazdów. Kiedy przestało padać, wyszliśmy by dokończyć wędrówkę. Zamiast chodzić po lesie postanowiliśmy obejść dookoła niewielkie jeziorko.
 No więc ruszyliśmy. Ja i mama poszłyśmy górną ścieżką, a tata, Maciek i nasi znajomi brzegiem jeziora. Spotkaliśmy się w połowie drogi i przez resztę czasu szliśmy razem. Przedzieraliśmy się przez chaszcze, wchodziliśmy w tunele utworzone ze splecionych ze sobą w śmiertelnym uścisku gałęzi drzew, przeskakiwaliśmy przez połamane wiatrem konary i poznawaliśmy różne rośliny w tym, używana w średniowieczu jako środek odstraszający mole, roślina o dość ciekawej nazwie „bagno”. Wokół było pełno młodych brzózek, ale także starych, chylących się nad turkusową taflą wody drzew o pniach grubych jak afrykańskie baobaby i wysokich niczym najwyższe dęby. Szło się bardzo przyjemnie. Na jeziorze można było zauważyć polującego okonia, a gdzieś w koronach drzew krzyknęła mewa (do morza było w sumie tylko 80-100 km, więc tych krzykaczek nam nie brakowało). Kiedy obeszliśmy już całe jeziorko, nasi znajomi pojechali do domu, a my zostaliśmy nad jeziorem, ponieważ mojemu braciszkowi wpadł do głowy „genialny” pomysł by się wykąpać. Kiedy Maciek przemarznięty wyszedł z jeziora twierdząc, że goni go sum, pojechaliśmy do domu. Wycieczka choć trochę deszczowa była ogólnie bardzo udana, więc w dobrych humorach położyliśmy się spać i zasnęliśmyJ( uprzednio nie omieszkaliśmy obejrzeć filmu i pogadać, więc w sumie było to tak jakby pierwsza w nocy…. Ale ćśśśś! Nikt o tym nie wie;)

Kartka z pamiętnika- wspomnienie 4-te, Zamek w Malborku.


 Nie ma to jak pożegnalna wycieczka…Kiedy skończyliśmy zwiedzać, odjechali od na Igor i Maciek, a następnego dnia Natka i Julka.
 Ale jak to się zaczęło…
 No więc, oczywiście jakby nie dało się inaczej pobudka o 7:00 (rano dla jasności) śniadanie, i w drogę!
W wycieczce uczestniczyłam ja, mój brat Maciek, moja przyjaciółka Karolina ze swoją siostrą Pauliną, nasze znajome Natalka i jej siostra Julka, a także dwóch naszych znajomych znanych jako „Skowronki”, czyli Igor i Maciek. A tak, no i dorośli.
 Jechaliśmy coś koło 2h. Pewności nie mam- spałam, więc żeby nie było wątpliwości, widoków z podróży nie opiszę :D. Już w Malborku zaparkowaliśmy na parkingu płatnym pod samym zamkiem, zebraliśmy się, rozbudziliśmy i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Najpierw, przeszliśmy przez most, gdzie spotkaliśmy rozdającego ulotki krzyżaka (..?..) a także nasze ukochane sklepy z pamiątkami, które oferowały nam:
-welony a’ la księżniczka na wieży
-drewniane miecze, kusze, łuki, sztylety, szable i inne bez użyteczne sztuczne bronie.
-kilka prawdziwych szabli ale oczywiście ze względu bezpieczeństwa- tępych jak …(tu można wstawić dowolną tępą osobę, jaką się zna, pod warunkiem, iż nie będę to ja)
-pocztówki
-naszyjniki, wisiorki i inne tego typu „zabawki”
Oraz wiele innych nigdy nie przydatnych rzeczy. Po obejściu straganów, kupiliśmy bilety i weszliśmy na zamek. Kiedy tylko przekroczyliśmy bramę, wywarł na nas ogromne wrażenie ogrom zamku. To przecież największy zamek w Polsce!
 Po krótkim namyśle i konsultacją z panią w sukni średniowiecznej poszliśmy do restauracji „Piwniczka”, której serdecznie nie polecam, jeśli ktoś ma ochotę na sałatkę owocową. Ja postanowiłam ją zamówić….no więc dostałam, uwaga, uwaga, dwa owoce po 5 kawałków z każdego, żadnego sosu, a pokrojone w sposób pt. Odczep się kliencie, wziąłeś zbyt tanie danie. No ale….Co kraj to obyczaj, może i restauracji się to tyczy.
 Kiedy skończyliśmy konsumpcję „sałatki owocowej” ja, Karolina i Igor poszliśmy do sklepu z pamiątkami, dwa Maćki i Paulina weszli chwilę po nas, a rodzice tzw. dorośli namakali sobie spokojnie na deszczu, który zaczął padać kilka sekund przed naszym wyjściem. Kiedy zwiedziliśmy sklep z pamiątkami, dołączyliśmy do akurat wchodzącej grupy z przewodnikiem i rozpoczęliśmy zwiedzanie zamku. Ja osobiście źle się czułam, więc korzystałam z każdej okazji żeby odpocząć, Karolina cykała zdjęcia gdzie popadnie, Maćki i Paulina wariowali….jakby nie patrzeć chyba tylko Igor słuchał przewodniczki i podziwiam go za to, bo mnie znużyło po jakichś… 3 minutach.
 Mimo to czegoś się dowiedziałam J. Byliśmy w Sali tronowej, gdzie siedziałam na miejscu Prawej Ręki króla (stwierdziłam, że jako królowa miałabym zbyt dużo obowiązków), w kuchni, gdzie dowiedziałam się o sprytnym sposobie przenoszenia potraw na górne piętro i używanych do tego półek-wind, a także w katedrze, na której odbudowę zbierane są dopiero fundusze. Kiedy skończyliśmy zwiedzać, byliśmy padnięci, więc poszliśmy  na pizzę do Da Grasso. Maciek i Paulina, a także Maciek i Igor, no i w sumie Natalka z Julką też, wzięli na połówki pizzę, ja jadłam Tortillę, a Karol (Karolina) kebab, który w wyniku pomyłki był nie bułką, a mięsem na talerzu i to zepsutym! Fu!  
 Kiedy zjedliśmy na początku planowaliśmy zadzwonić po taksówkę, ponieważ nie przestawało padać, ale w skutek wielu komplikacji  wróciliśmy pieszo na parking. (Po drodze nie omieszkałam pokłócić się z Igorem, ale to jest w sumie już norma…) Na parkingu krótko pożegnaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę. A dla jasności: rodzina Skowronków do domu, a Ja z bratem i rodzicami, Karoliną, Pauliną, Natką i Julką do naszego Kaszubskiego domku nad Jeziorem Gowidlino.
Wróciliśmy w dobrych humorach, choć padnięci i trochę smutni z powodu odjazdu Skowronków. Jeszcze do późnej nocy wraz z Karoliną gadałam z Natalką i Julką, które wyjeżdżały następnego dnia rano. Przed pójściem spać pożegnałyśmy się z nimi i każda poszła do swojego pokoju.